Wszystko zaczęło się pewnego pięknego, pod koniec marca dnia. Pamiętam to dokładnie, bo słońce było już sporo dnia na niebie i właśnie chyliło się zachodowi. Wtedy to przez przypadek przeglądając swoje rozliczenie podatkowe w internecie nacisnęło mi się "wyślij" i wtedy się zaczęło. Normalnie wszystko byłoby OK. Przychodzi Ci zeznanie, dostajesz klucz, potwierdzasz czy wszystko ci się zgadza, wysyłasz i koniec. Tak to proste, że jak mi to przyszło zrobić za pierwszym razem pięć lat temu, to myślałem że śnie. Jak już wspomniałem wszystko byłoby Ok, ale oczywiście ja jestem LIKE. NO. OTHER. więc zawsze coś. W roku 2012 pokusiłem się o słabo płatną fuchę, za która dostałem 250 tysięcy koron (około 6500 zł) i mały haczyk, że sam muszę sobie od tego odliczyć podatek. Niestety zeznanie poszło już sobie w świat. Zdezorientowany, znając islandzkich urzędników z bliska, wiedziałem, że to będzie zabawny rok. Trzeba się tylko odpowiednio nastawić. Musiałem naprędce znaleźć księgowego, który byłby wstanie robić mi korektę. Problem tylko z księgowymi jest taki, że co jeden, to inaczej by mi ten podatek rozliczył. Istny cyrk. Mój zrobił to tak, że powinienem zapłacić z osiem dych około. No więc dobrze. Korekta zrobiona, poszła. Śpię spokojnie przez najbliższy czas. Wiem, że to na pewno nie koniec, bo to jest Islandia i to jestem ja. Jadąc na dwa miesiące do Norwegii, będąc już po miesiącu całkowicie spłukany, dostaję list mailowy od urzędowy podatkowe, że wszystko już gotowe, mój podatek rozliczony i mogę stronie na stronie sprawdzić. I teraz tak, wchodzi się na tą stronę skattur.is, wpisuje numer ewidencyjny i hasło. Każdy musi zapłacić rak w roku abonament radiowo- telewizyjny plus coś na starców i jakieś pomniejsze rzeczy. Razem około 35 tysięcy. W zależności czy Ty masz zwrócić Państwu, czy państwo Tobie, możesz mieć nadpłatę, niedopłatę lub właśnie tylko to 35 tysięcy gdy wychodzisz na zero. Ja oczywiście mam nadpłatę. Państwo chce ode mnie... 280 tysięcy :) Jednym słowem moją korektę ch... strzelił. I jestem w tym Oslo już prawie spłukany do końca cztery tygodnie na karcie kredytowej. Pensji na pewno tyle nie wezmę, a muszę jeszcze zapłacić mieskzanie. Dzięki Bogu są przyjaciele. Postanawiam się nie wkurwiać, korzystać z uroków tego cudnego miasta, wszystkim zajmę się jak wrócę. Nie będę teraz o tym myślał. Więc nie myślę. Nie myślę, ale i tak już całe Oslo wie, że będą się paniami w urzędzie podatkowym droczył po powrocie. Pierwsze co robię dzwonię do księgowego. On mówi że spoko i żebym najpierw tam poszedł i zapytał się co i jak. Urząd podatkowy w Hafnarfjörður jest czynny w dni robocze oczywiście od 9:30 do 15:30. Pytanie: jak kurwa normalnie pracujący człowiek ma się tam wybrać w takich godzinach? Odpowiedź: zwolnić pracy, obiecując, że to tylko formalność i nie będzie mnie 20 minut. Pracuję na 60% (ale w sierpniu na 100% żeby nadrobić darmowy urlop) i wszyscy w brech, że płacę podatki jak Maja, której mąż jest kapitanem statku i zarabia po miliony koron miesięcznie. Wchodzę do urzędu. Nie potrafię nawet opisać jak śmieszy mnie ta sytuacja. Jak ciężkie jest życie emigranta. Człowiek ma iść się wytłumaczyć z czegoś po islandzku z czego nie potrafiłby się wytłumaczyć po polsku. Ktoś, kto nigdy nie mieszkał za granicą, nie wie jak czasami może być dziwnie. Cztery panie przy recepcji udają że pracują. Mam nadzieję, że mają poblokowany fejsbuk jak my w pracy. Najstarsza, najgrubsza, się zrywa i podchodzi do mnie. Mówię z czym rzecz. Podaję kartkę z korektą potwierdzoną pieczątką, że przyjęli do wiadomości. Ona to na kartkę, to w komputer. Po 2 minutach mówi żeby usiąść i poczekać w kolejce do pana co est za drzwiami. Jestem drugi w kolejce. Ktoś tam się wydziera w środku. Najwyraźniej ma chyba do zapłacenia trochę więcej niż ja. Pan, który wchodzi pierszy na przykład przede mną ma błąd i musi oddać jeden milion w tym miesiącu. To on chyba ma tego podatku z 7 milionów. Bo spieszę wyjaśnić, że na Islandii nie płaci się wszystkiego na raz. Państwo całą kwotę rozbija Ci na raty od sierpnia do grudnia. Więc mi wychodzi po około 50 tysięcy na miesiąc. Pan tylko wzdycha do mnie oburzony szukając potwierdzenia w mojej twarzy w jakim absurdzie się znajdujemy i jaki tu jest bajzel. Skandal, skandal, skandal. Po minie jak wyszedł od specjalisty wnioskuję, że chyba za dobrze mu nie poszło, bo twarz ma jeszcze bardziej powykręcaną niż przed wejściem, a jego wkurw sięga zenitu. Wsiada do swojego Jeepa, którym można by wjechać bez problemu na szczy największego lodowca w tym kraju w 30 minut, może mniej. Na pewno się tu pojawi jeszcze raz. A może ktoś, kto ma taki samochód zasługuje na taki podatek? Wchodzę teraz ja. Patrzę na tego pana i mam złe przeczucia. Z miejsca wydaje mi się niedojebany. Mnie przeczucia nigdy nie mylą. Siadam tam kompletnie bez przygotowania, bo nawet nie wiem jak niby miałem się do tej rozmowy przygotować. Pustka w głowie. Usilnie sklecam zdania po islandzku. Idzie mi okropnie. Ale jestem wstanie wydobyć z siebie więcej w tej kwestii niż gdyby mi to przyszło zrobić po angielsku. Głupio się jeszcze łudzę, że pan po prostu weźmie tą kartkę, tylko na nią spojrzy, w końcu jest specjalistą od takich spraw, i będzie wszystko zaraz wyprostowane. Facet bierze tą kartkę i sytuacja jak w recepcji. To na kartkę, którą pewnie sam podbijał jako potwierdzenie złożenia korekty, to w komputer w moje zdanie. 5 minut wzdychania, totalnej ciszy. Idzie gdzieś, zaraz przychodzi, nos w komputer, znowu idzie i przychodzi. 25 sekund ciszy, potem wzrok we mnie przez kolejne 10 sekund i, takich scen się nie zapomina, toż to w filmie amerykańskim nawet tego by tak nie wymyślili, mówi do mnie: but where is the problem??? I teraz ja. Nie wiem czy się wkurwić czy się śmiać. Jednak chyba śmiać. Po prostu zaczynam się miło uśmiechać. Już w tym momencie się poddałem. Wiem, że to nie dziś ten dzień, że coś załatwię. Zbieram tylko myśli. Daję sobie te 8 sekund na oczyszczenie umysłu. The point is that I have to pay 250 000 ISK taxes and I work only for 60%. Nie chce mi się nawet wysilać. On znowu w komputer, znowu na mnie, znowu wychodzi. Przychodzi. Wzrok w komputer. Znowu wychodzi. Jestem tam już w 2 godziny, miałem być 20 minut. Włazi z jakimś papierem i mówi że on jest "you know... í vinnslu (nadal nad tym pracują). Czyli jeszcze się nie zdecydowali czy mi tą korektę uznać czy nie. Wtedy rozpierdala mnie już dostatecznie i zadaję pytanie skąd się te kwoty wzięły. To był ten moment kiedy myślałem, że już stad zejdę, totalnie pierdolnę. Kurwa, jak bym wiedział skąd się tam wzięły to by mnie tu chyba nie było nie? Pokornie milczę. Zastanawiam się po jakiego chuja mówi do mnie po angielsku jak nie umie tego jebanego języka. Pierdoli coś tam sam nie wie co niby po angielsku. Ja też nie potrafię się przestawić po całym dniu napierdalanie w jego języku od tak i kaleczymy sobie razem ten angielski. Postanowienie numer 1: od tamtej pory będę pisał skargi na wszystkich, wszędzie, gdy nie będą ze mną rozmawiali po islandzku. Chuj. Nie są przyzwyczajeni do innych akcentów niż ten właściwy, to ja ich przyzwyczaję. Czas dołożyć kolejną cegiełkę do rozwoju społeczeństwa. Jest rzeczą znamienną, że ludzie w krajach skandynawskich zazwyczaj idealnie mówią po angielsku, ale nigdy w urzędach lub szpitalach, tam gdzie by się to najbardziej przydało.
Pan stara się nadal udawać, że mówi po angielsku i pyta się skąd to skąd tamto. Że nawet jak to dodam to mi wyjdzie co innego nie tam jest. Dlaczego ta rubryka jest pusta, a ta pełna. I W OGÓLE SKĄD TA KWOTA? Jebne. Po prostu jebne. Pytanie finalne: czy sam to wypełniałem. Mówię, że nie. Pan na to, żebym się zapytał tego kto to robił skąd te cyferki i przyszedł ponownie. Mówię dobrze. Wychodzę. Dwie i pół godziny. Nie mam już nawet humoru powiedzieć do widzenia tym czterem pizdą za biurkiem i ich dwóm sztucznym kwiatkom. W drodze do pracy, dzwonie do księgowego. Mówię co jak, choć za bardzo nie wiem co się stało. Wiem tylko, że jest źle. Nie potrafię zebrać myśli nawet po polsku i wytłumaczyć sobie co on ode mnie chciał, co mu się nie zgadzało. To jest okropne uczucie kiedy nie potrafisz się wysłowić w swoim ojczystym języku. To co dopiero mówić o innym. Księgowy w końcu mówi, że sam się tam przejdzie. Mi też wydaje się to najrozsądniejszym rozwiązaniem. Księgowy poszedł, mówi że mają dwa tygodnie na odpowiedź. Czekam trzy. Co zabawne list przychodzi z biura z Akureyri, z drugiego końca Islandii. Stanęło że zapłacę tego podatku łącznie 150 000 (razem z obowiązkowym) czyli około 120 000 tak naprawdę. Zabrali mi połowę zarobionej kwoty. Postanawiam się już nie kłócić. Po miesiącu dostaję kolejny list.
List ma datę 18 września. Wysłany został 20 września, do skrzynki dostałem go 3 października. A w nim, że mam zapłacić 5000 koron ubezpieczenia jakiegoś. I że jeżeli uważam to za pomyłkę to mogę zignorować ten list, lecz jeżeli to pomyłka nie jest to mam 15 na zapłatę, inaczej kara 50 tysięcy! Przypominam że list ma date 18 września. Pierdolę już to wszystko i płacę. 5000 przy tej reszcie wydaje mi się niczym. Jak się pomylili to mi zwrócą. Kiedyś. Ochoty kłócić się z nimi nie mam, już tylko modlę się, żeby mi tej kary nie wlepili. Nie wiem jak absurdalne byłoby tłumaczenie się z tego. Tak oto żyje się na Islandii. Tak na prawdę wszystko jest w porządku, dopóki nie musisz łazić po urzędach. Czyli tak jak wszędzie :-)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz