Marzec obfituje u nas w różniaste atrakcje świąteczne, ale bez wolnego w pracy- niestety:(
I tak 7 marca był Bolludagur, odpowiednich naszego tłustego czwartku. Mieszkając na wyspie je się pączki dwa razy!:) Dzień później mamy Sprengidagur, czyli teoretycznie każdy powinien mieć pyszny, islandzki obiad- bo ja akurat uwielbiam to, co się je w ten dzień. A 8 marca mamy Öskudagur - swoją drogą Islandczycy na prawdę byli kiedyś strasznie barbarzyńscy. Takie rzeczy wyprawiać z kotami!
Marzec to także miesiąc dorocznych imprez w pracy, tzw. Árshátið (Ár -rok, hátið -uroczystość, impreza, festiwal). Polega top mniej więcej na tym, że spotykają się ludzie w pracy na specjalnym przyjęciu i zawsze kończy się to strasznym piciem. Podniecenie u mnie w pracy tą imprezą co nie miara. Z perspektywy Polaka wiele hałasu o nic i to w dwóch względach. Po pierwsze nie mam dzieci, żony i całego tego regularnego życia, które nie pozwala mi robić tak często tego, na co niektórzy z nich chcieli by pozwolić sobie częściej. Ot, kolejna impreza z rzędu, tydzień temu byłem na jednej, po tej piątkowej poszedłem jeszcze na sobotnią, więc nie jest to dla mnie żadna tam odskocznia od czegokolwiek. Po drugie nie mam wyniesionego z Polski zżycia się z pracą. Dla wielu Islandczyków praca to drugie życie i dla tego tak wiele z nich cierpi na bezrobociu. Bo to nawet nie chodzi o pieniądze. To chodzi o uczestnictwo w życiu społecznych, z którego bezrobocie wyklucza. Dlatego nas niejednokrotnie śmieszy o co come on z tym płaczem jak są zasiłki, śmieszą nas te karnety darmowe na siłownie, basen i bibliotekę. Ale to nie dlatego, że za dużo w tyle mają- to dlatego, żeby się ktoś nie wykluczył z życia społecznego. I jak kocham moją pracę i wszystkich w niej i nigdy bym jej nie zamienił na inną, na prawdę ja tego nie czuję.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz