Mi na prawdę zdarza się lubieć Madonnę. I to zdarza mi się aż tak że nie uważam, że skończyła się ona na albumie Ray of light. Wręcz przeciwnie, Music uważam za tak samo dobry, a czasami wręcz lepszy. American Life to mój jej ulubiony album o dziwo zakatowany na śmierć. I sam nawet nie umiem sobie tego wytłumaczyć, bo to nie jest aż tak dobry album, ale tak wyszło, że ja go uwielbiam. Te gitary!
Wybaczam jej nawet wyznania na parkiecie bo to było tak przedensowane że aż urocze i jak na tamten rok bardzo spoko. Pomimo że Goldfrapp zrobił to już parę lat wcześniej. No ale ja od Madonny nie wymagam oryginalności o co wszyscy w koło cały czas ją posądzają:-) Hard Candy to tylko wypadek przy pracy, który teraz miał być naprawiony. No ale wychodzi że nie. Wychodzi cyrk! Tego się nie da słuchać. Na 11 albumów Madonny do tej pory tego jednego nie jestem wstanie dosłuchać za jednym razem, bo mi po prostu z nerwów się to wyłącza. Jak tak można taki euro dens, no to jej na prawdę nie przystoi. Taka tandeta. To jest straszne, przećwiczona, zakrywająca rękawiczkami wybałuszone żyły, pięćdziesięcioletnia starucha grającą eruodens, którego, o ironio, nawet jej na Vivie nie puszczą. TRAGEDIA. I na prawdę jest mi przykro, że Madonna tak kończy po równi pochyłej. Jak tylko ta M.I.A dała się w to wciągnąć to nie wiem.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz